Patriarchat contra matriarchat

Marek Jurek

|

GN 29/2012

publikacja 19.07.2012 00:15

Gdy widzimy, co leży na stole, nie należy szukać tego, co pod stołem.

Marek Jurek Marek Jurek

Zwolennicy obecnej władzy wyjaśnili już, dlaczego należy przyjąć „konwencję o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej”. Dlaczego? Bo gdy widzimy, co leży na stole – nie należy szukać tego, co pod stołem. Formuła ta niezwykle precyzyjnie streszcza strukturalną nieodpowiedzialność liberalnej „polityki”, nieodpowiedzialność stanowiącą wręcz jej istotę. Skoro konwencja w nazwie deklaruje piękne intencje, skoro ma poparcie najbardziej wpływowych środowisk w Europie, to po co czytać jej przepisy, po co przejmować się znaczeniem jej sformułowań, po co rozważać jej konsekwencje dla życia społecznego i statusu rodziny?

Po co dzielić włos na czworo, skoro konwencję popierają „wszyscy” – wszyscy, którzy się liczą dla obecnej władzy. W klasycznej kulturze roztropność polityczną streszczała zasada gouverner, c’est prévoir – rządzić, to znaczy przewidywać. W kulturze pop-liberalnej też trzeba przewidywać, ale przede wszystkim reakcje „poważnych” mediów, szefów partyjnych oraz tych wyborców, od których można dostać władzę. Oczywiście oprócz reakcji wyborców dających władzę w kraju należy brać jeszcze pod uwagę reakcję tych znacznie mniej licznych, ale jeszcze ważniejszych, wyborców, którzy przy biurkach i w salach konferencyjnych rozdają najważniejsze stanowiska w Europie.

Wielka jest siła zagranicy. W debacie krajowej nie mogliśmy od lat przekonać Platformy Obywatelskiej, że nie należy mówić o „przemocy w rodzinie”, ale o przemocy domowej. To jest właściwe i realistyczne sformułowanie, skoro ogromna większość przypadków przemocy wobec kobiet i dzieci ma miejsce w związkach nierodzinnych (i gdy rodzina ciągle pozostaje największą przestrzenią bezpieczeństwa). 80 proc. przypadków przemocy wobec dzieci ma miejsce tam, gdzie dziecko żyje w domu bez obojga naturalnych rodziców. A o ilu przypadkach przemocy ze strony naturalnych rodziców w związkach niemałżeńskich słyszymy bez przerwy, jeśli ktoś oczywiście chce słuchać? Gdy więc jeden z moich przyjaciół w Sejmiku Łódzkim apelował o zastąpienie pojęcia „przemoc w rodzinie” pojęciem „przemoc domowa”, usłyszał tylko, że skoro w polskim ustawodawstwie wprowadzono już „przemoc w rodzinie”, to tak ma być i kropka. Nawiasem mówiąc – taki tępy autorytaryzm uznaje się dziś za przemoc strukturalną.

Nagle jednak pojawiła się konwencja o m.in. przemocy domowej (violence domestique, domestic violence – gdyby ktoś nie wierzył) i co? I obiekcje władzy rozwiały się, jakby nigdy ich nie było. Dlaczego? Bo zmiana pojęciowa przyszła z zagranicy, a jej zdroworozsądkowy składnik został zanurzony w gęstym sosie poprawności politycznej i uprzedzeń antyrodzinnych, dzięki którym (nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło) samo pojęcie rodziny znikło z mówiącego o przemocy tytułu konwencji. Choćby tytuł warto przeczytać dokładnie. Bo jest to konwencja nie tylko o zwalczaniu przemocy (kto ją toleruje, kto jest skłonny ją bagatelizować albo obniżać za nią kary?), ale również o „zapobieganiu”. I warto zainteresować się tym, na czym owo „zapobieganie” ma polegać. Konwencja zobowiązuje państwa (art. 12 ust. 1) do wspólnego, skoordynowanego zwalczania „stereotypowych ról mężczyzny i kobiety”. Według Marii Małgorzaty Janyski, posłanki PO, zobowiązuje słusznie, bo to owe „stereotypowe role” mają być źródłem przemocy wobec kobiet, a najbardziej patriarchat, który ciągle stanowi w Polsce faktyczny ustrój społeczny.

Jednak w tej sprawie panują i inne opinie, również w środowiskach liberalnych. Parę lat temu Agata Bielik-Robson udowadniała, że w Polsce panuje nie patriarchat, ale matriarchat, że w rodzinach rządzą matrony, kobiety zajmujące się bardziej rodziną niż seksem, wspierane autorytetem nieżonatych mężczyzn rządzących Kościołem. Matriarchat ów niszczyć ma kulturę republikańską, wyhamowując skłonność mężczyzn do władzy, do polityki i do niezależnych kobiet. Statystyki mówią, że związki owych mężczyzn nieskłonnych poddać się matriarchalnej władzy z niezależnymi kobietami nie zawsze dla tych kobiet są bezpieczne. Ale może panie uzgodniłyby między sobą, jak jest naprawdę, wspólnota wartości ułatwia dialog. Patriarchat czy matriarchat: gdyby Fundacja Batorego udzieliła lokalu – byłaby to z pewnością pasjonująca debata. Tymczasem konwencja do sprawy zabiera się poważnie.

Nie zamierza ograniczać się do abstrakcyjnego zwalczania „stereotypowych ról mężczyzny i kobiety”. Zobowiązuje państwa (w tym samym art. 12 ust. 1), by zastosować „konieczne środki”, łącznie z „wykorzenianiem tradycji”, aby wprowadzać pożądane zmiany społeczne i kulturowe. Gdyby ktoś obawiał się o efekty tych „koniecznych środków” dla wolności słowa, edukacji publicznej czy wolności religii – konwencja zapobiegliwie zastrzega, że działania, które zostaną podjęte w jej imię, „nie stanowią dyskryminacji” (wyraźnie art. 4 ust. 4). Bo to, że mogą być uznane za naruszenie praw ludzi, rodzin i narodów, autorzy konwencji bardzo realistycznie przewidują. Nie będzie lekko. Ale – jak mówią złośliwi – sami sobie taką władzę wybraliśmy. A mądrzy dodają, że nikt nam nie obiecywał, że lekko będzie.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.