Figurska: Uczcie się na… moich błędach

Agata Puścikowska

|

GN 27/2012

publikacja 05.07.2012 00:15

O plastikowych aureolkach, wielkim życiowym BUM i s. Faustynie, która ratuje małżeństwa, z Dominiką Figurską rozmawia Agata Puścikowska.

Figurska: Uczcie się na… moich błędach Dominika Figurska, ur. 1978 r. w Elblągu, aktorka teatralna i filmowa. Absolwentka PWST w Krakowie, występuje m.in. na deskach wrocławskiego Teatru Polskiego. Szerszej publiczności znana z seriali „M jak miłość”, „Zostać miss”, „Ratownicy” czy „Na Wspólnej”. Żona aktora Michała Chorosińskiego archiwum rodzinne

Agata Puścikowska: Najnowsze badania dotyczące ról społecznych kobiet i mężczyzn wskazują, że mniej więcej połowa pań widzi swoje miejsce w domu. Połowa z nas natomiast chce pracować zawodowo. Jak jest z Tobą? Kiedyś grałaś we wszelkich możliwych serialach, spektaklach, teraz jakby mniej…

Dominika Figurska: – Kiedyś rzeczywiście pracowałam od rana do nocy, cztery razy w tygodniu pokonywałam trasę Warszawa–Wrocław. Samochód, samolot. Stres, by wszędzie zdążyć. Miałam już męża, potem dziecko. Pracowałam jak szalony pracoholik, a jednocześnie żyłam z poczuciem winy: że dziecko zostawiłam, że nie ogarniam. Najbardziej na tym cierpiała córka, bo przecież po dwóch miesiącach od jej urodzenia wróciłam do pracy. Szaleństwo kompletne: karmienie podczas przerwy w spektaklu, ciągła szarpanina. Tak naprawdę padałam z nóg, nie dawałam rady psychicznie.

A jednocześnie nie potrafiłam świadomie tego przerwać. Kiedyś nawet złapałam się na strasznej myśli: a niech się coś stanie. Samochód uszkodzi, jakiś wypadek może… Chciałam, żeby ktoś za mnie powiedział „stop!”. Potem było trochę lepiej, gdy przy drugim dziecku sprowadziliśmy się do Warszawy: przynajmniej odpadło dojeżdżanie.

Ale i tak zmęczenie i tempo życia rozwalało mnie i całą naszą rodzinę. W końcu rzeczywiście nastąpiło wielkie, nieuniknione, życiowe BUM, które zadecydowało jakby za nas. Było tak silnym wstrząsem, że przewartościowało wszystko... I dopiero potem, po urodzeniu trzeciego dziecka, Józia, świadomie zrezygnowałam z pracy zawodowej. Byłam z synkiem w domu przez wiele miesięcy i widzę, że to było dobre. Spokój dziecka, mój spokój – to procentuje na lata…

A jednak do pracy zawodowej wróciłaś…

– Tak, bo gdy pracowałam wyłącznie w domu, zaczęłam powoli… bzikować. Doszłam do wniosku, że przegięcie w żadną stronę nie jest dobre. Po pewnym czasie, po pracy w czterech ścianach, przy dzieciach, wiedziałam że dla higieny psychicznej muszę wyjść z domu, muszę się spotkać ze znajomymi. I muszę znaleźć sposób, żeby również realizować się zawodowo: nie tak jak kiedyś, na wariata, ale spokojniej – godząc prowadzenie domu, opiekę nad dziećmi, i pasje zawodowe.

Akurat w moim przypadku, w moim zawodzie, okazało się to możliwe. Przyznam się, że odpoczywam w pracy – od rozgardiaszu domowego. W moim przypadku idealne okazało się połączenie dwóch światów: zawodowego i rodzinnego. Oczywiście spoiwem musi być zdrowy rozsądek i hierarchia wartości: dom i dzieci są teraz najważniejsze. Cieszę się, że będąc przede wszystkim mamą i żoną, mam również swój świat, przestrzeń, niezależność. Obecnie pracuję w teatrach w Krakowie, Warszawie, Wrocławiu – kilka razy w miesiącu gram spektakle. A w godzinach rannych, gdy dzieci są w szkole i przedszkolu, nagrywam dubbingi.

Oj, nie lubisz się poświęcać… (Komentarz, który prześladuje mnie od momentu powrotu do pracy zawodowej).

– W kontekście rodziny nie lubię nawet tego słowa. „Poświęcenie” kojarzy się z jakimś cierpiętnictwem. A ja nie cierpię, będąc w rodzinie. Rodzina to radość… Twardo natomiast stawiam sprawę: też jestem ważna, również sama dla siebie. Potrafię już – bez szkody dla rodziny – dbać o swoje potrzeby. Gdy we wrześniu przyjdzie na świat nasze czwarte dzieciątko, również synek, po okresie wyłącznej opieki nad nim będę chciała również wrócić do pracy zawodowej.

To by się zgadzało. W prywatnych rozmowach młode kobiety mówią: „będę mieć więcej niż jedno dziecko tylko wtedy, gdy będę mogła równocześnie pracować zawodowo”…

– Trzeba tu jednak podkreślić: praca zawodowa kobiety – matki jest możliwa tylko wtedy, gdy mąż jest partnerem i przejmuje część obowiązków. Opornych panów (a są tacy) mogę zapewnić: to się opłaci całej rodzinie. W XXI w., chociaż nadal chcemy być ojcem i matką, wykonywać tradycyjne role, równocześnie możemy wprowadzać w życie takie rozwiązania, które uwzględnią zmiany społeczne. Wykształcenie kobiet, ich aspiracje zawodowe, szerokie możliwości rozwoju. Taka trzecia droga między twardą wizją tradycjonalistów a liberałów. Mnie najbliższa.

Razem z mężem wsparliście akcję Fundacji Pro – opowiadając się bardzo konkretnie za ochroną życia.

– Tak, po prostu wyraziliśmy, po której stronie barykady stoimy.

W Waszym środowisku jesteście wyjątkiem?

– Że mówimy głośno o ochronie życia – być może. Choć nie jestem pewna. Natomiast prywatnie znamy wiele osób pracujących w szeroko rozumianym show-biznesie, które myślą podobnie.

Ale wyjątkowa jest Wasza historia małżeńska. O tym, że pary w Waszym środowisku się zdradzają, rozchodzą, donoszą (z radością) portale plotkarskie. Ale powroty?...

– Nigdy bym sama nie wymyśliła takiego scenariusza na życie… Sytuacja, której doznaliśmy, mówiąc wprost – wielki dramat, nie mogłaby zakończyć się happy endem, gdyby nie pomoc z góry. To bardzo konkretny Reżyser pozwolił, żebyśmy potrafili do siebie wrócić, przebaczyć, ułożyć nasze życie od początku. To On postawił na naszej drodze mądrych ludzi, pewne sytuacje. Po ludzku nie było szans się z tego podnieść, pozbierać i posklejać…

Sklejanie zaczęło się od...?

– Chyba tęsknoty. Bo ktoś, kto zasmakował życia sakramentalnego, zawsze czuje ciężar. Mnie tęsknota za sakramentami zaczęła rozsadzać od środka. I miałam też w głębi serca niepokój: niby wszystko jest super, niby jestem królową życia. A jednak… Czułam, że coś jest nie tak. Potem, któregoś dnia, przypadkiem trafiłam na stoisko z książkami religijnymi. Ot tak, wzięłam do ręki „Dzienniczek”. Kartkuję, podczytuję. I czuję dreszcze: „Oj, czyżby to było do mnie? O! I to również”.

W ogromnej mierze to „Dzienniczek” odmienił moje życie! Jeszcze później pojechałam na rekolekcje Odnowy w Duchu Świętym. Nawet nie wiedziałam, dokąd jadę, i po co. Patrzę na tych ludzi machających rękami, śpiewających i myślę sobie: „Jejku, jeszcze lepszy odlot niż w szkole teatralnej”… (śmiech). Poznałam tam wspaniałych ludzi ze Wspólnoty Miłości Miłosiernej. To też raczej nie przypadek. Wierzę, że w dużym stopniu siostrze Faustynie zawdzięczam moje małżeństwo i nawrócenie… Pomogli również – rozmowami, modlitwą – mądrzy księża, wielu ludzi. Byliśmy też z mężem w Rzymie, przy grobie Jana Pawła II, prosząc o pomoc. Oto i streszczenie naszej drogi powrotu…

Rozumiem, że kryzys małżeński to było to wielkie BUM, którego tak naprawdę, pragnęłaś. Może lepsze jednak niż wypadek samochodowy…

– (śmiech) Tak. Zresztą, nasi przyjaciele, rodzina, potem mówili, że zimny i bolesny prysznic był dla nas nieunikniony. Bo nie da się normalnie żyć w takim trybie, w jakim my żyliśmy. Widzieć się w przelocie i mówić sobie tylko „cześć – cześć”. Wciąż się mijać. Coś musiało pęknąć, byśmy otrzeźwieli. Pan Bóg czasem dociera do nas w zaskakujący sposób… Po kryzysie musieliśmy z mężem wiele spraw przepracować. Najpierw każde z osobna, na pustyni własnych emocji, przeżyć. Musieliśmy sami wiele przemodlić, przemyśleć. I dopiero po tym czasie zaczęliśmy się spotykać, nie ukrywam, że w dużym stopniu dzięki dzieciom. Wtedy też następowały u nas straszne burze z piorunami. Aż się oczyściło. Jakimś cudem w tym wszystkim jest i to, że udało nam się ochronić dzieci. Mogły znacznie bardziej ucierpieć…

Jeszcze na szczęście nie umiały czytać „sympatycznych” komentarzy na wasz temat w internecie…

– Teraz za to mogą sobie poczytać… Ludzie (anonimowo) są okrutni. Rozmawiamy więc z dziećmi, nie ukrywamy prawdy. Życia na ukrytej minie, w jakimś kłamstwie, nie polecam nikomu. Prawda jest prawdą i to ona ochroni nas, i nasze dzieci. I wiem teraz jedno: trzeba być czujnym. Na wszystko: otoczenie, męża, żonę. Nie wolno samemu sobie do końca ufać, wierzyć we własne siły i ogólną doskonałość. Myślę zresztą, że padłam ofiarą pewnego rodzaju pychy: „ja chodzę do kościoła, brzydzę się nieprawości, jestem lepsza od innych, mnie to nigdy dotyczyć nie będzie”. Moja plastikowa aureolka jaśniała pełnym blaskiem. Aż się nagle wypaliła…

Już po kryzysie wzięliście z mężem udział w akcji „Wierność jest sexy”. I… dostało się wam. Również aureolkami.

– Tak. Dostało. Bo jak „jawnogrzesznica” ma czelność mówić o wierności? Otóż ma czelność, a nawet pełne prawo. Bo zasmakowała jednego i drugiego: życia w czystości, wierności oraz zdrady. I już z doświadczenia wie, co dobre. Więc z pełną świadomością mówię: „wierność jest sexy. Uwierzcie i uczcie się na… moich błędach”. Natomiast jeśli kogoś aureolka zbyt mocno uciska, tak że aż kamyczkiem musi rzucić w grzesznika, niech się zastanowi trochę... Ja już wiem, że Pan Bóg lubi uczyć pokory. Warto też pamiętać, że jeśli rodzina chce żyć po Bożemu, opowiada się za konkretnymi wartościami, staje się łupem i celem Złego. Jest na pierwszej linii frontu. Zły merda ogonem na rodzinę, bo na kolanach matek siedzą przyszli prezydenci, papieże i księża… Trzeba zdjąć (plastikową) aureolkę, być czujnym i stawać do codziennej walki.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.