Śpiewał tak głośno, aż pękały mury

KAI

publikacja 18.05.2012 11:39

Dzieciństwo z Karolem Wojtyłą wspomina jego szkolny kolega.

Śpiewał tak głośno, aż pękały mury To, że nasz kolega od dzieciństwa wzrastał w świętości, to zasługa jego ojca, człowieka niezwykle pobożnego i prawego - mówi szkolny kolega Karola Wojtyły. Henryk Przondziono/ Agencja GN

Dziś z okazji urodzin Karola Wojtyły, w jego rodzinnych Wadowicach, odbędą się uroczystości z udziałem kard. Stanisława Dziwisza. Jednym z punktów obchodów będzie wręczenie tytułu honorowego obywatela miasta Eugeniuszowi Mrozowi, jednemu z dwóch żyjących kolegów szkolnych Jana Pawła II. W rozmowie z KAI Eugeniusz Mróz wspomina dzieciństwo, spędzone wspólnie z Karolem Wojtyłą.

KAI: Panie Eugeniuszu, chyba żaden z kolegów szkolnych Karola Wojtyły nie był niego tak blisko jak pan?

Eugeniusz Mróz: Lolek najbardziej przyjaźnił się ze Zbyszkiem Siłkowskim i Antkiem Bohdanowiczem, ale tylko ja z kolegów szkolnych byłem jego sąsiadem.

Mieszkaliśmy w tym samym domu należącym do Chaima Bałamutha, mieliśmy wspólną klatkę schodową. Przez ganek, na prawo, wchodziło się z niej do mieszkania Wojtyłów. Wszystkie okna ich niewielkiego, 2-pokojowego mieszkania wychodziły na kościół, na którego południowym murze widniał napis: „Czas ucieka, wieczność czeka”. Z kuchni wchodziło się do małego pokoju.

To symboliczne. Karol Wojtyła od dzieciństwa wzrastał w pobliżu kościoła – tego przez małe i duże „K”.

- Nawet my, jego koledzy, bardzo młodzi i niedojrzali, dostrzegaliśmy to. On był od nas inny, bardziej dojrzały i poważny, choć lubił żartować. Już od małego szedł drogą do świętości.

Co o tym świadczyło, czy tylko pobożność?

- On do małego ufał Bogu. Gdy mu zmarł ukochany brat Edmund, sąsiadka, Helena Szczepańska, próbowała go pocieszyć. Lolek odpowiedział: „Widocznie taka była wola Boga”. Odpowiedź zdumiewająca jak na 12-letniego chłopca, który trzy lata wcześniej przeżył śmierć mamy i miałby prawo buntować się po kolejnej bolesnej stracie.

Biografowie Jana Pawła II rozpisywali się o pobożności Karola Wojtyły.

- Bo to była prawda. Dzień u Wojtyłów rozpoczynał i kończył się modlitwą. W tej rodzinie czytało się Biblię, co w tamtych czasach należało do rzadkości, oraz śpiewano „Godzinki”. Przy drzwiach wejściowych do mieszkania wisiała porcelanowa kropielniczka z wodą święconą. Wchodząc albo wychodząc z domu Lolek maczał w niej place i czynił znak krzyża. Po śmierci Emilii Wojtyłowej ojciec i syn przenieśli się do małego pokoju, a w dużym – który został niemal wyłączony z użytkowania – urządzili kaplicę.

Czy pobożność Lolka była ostentacyjna?

- Nie, była najzupełniej naturalna. Przed lekcjami wstępował do kościoła, aby modlić się przed obrazem Matki Bożej Nieustającej Pomocy, który po latach, już jako papież, ukoronował. Chodziłem z nim na roraty i nieszpory, choć nie tak regularnie jak on. Lolek śpiewał tak głośno, że pękały mury wadowickiej świątyni (śmiech). Regularnie służył do mszy i był prezesem kółka ministranckiego. Gdy wędrowaliśmy po górach i zbliżała się godzina dwunasta, Lolek dawał hasło do „Anioła Pańskiego”. Czasem odrabialiśmy razem lekcje. Zastanawiało nas to, dlaczego Wojtyła, nic nie mówiąc, opuszczał nas na chwilę. Sprawa się wydała po tym, jak Antek Bohdanowicz przez uchylone drzwi dostrzegł jak Karol się modli.

Wiadomo, że Karol dostał szkaplerz od ojców karmelitów. Czy jeszcze ktoś z waszej klasy nosił szkaplerz?

- Nie przypominam sobie. Nawet Karol Kurek, który też był pobożnym chłopcem – i tak jak jego imiennik został księdzem – chyba szkaplerza nie nosił. Zresztą zmarł jako młody ksiądz. Wracając do Lolka – on nigdy ze szkaplerzem się nie rozstawał. Nie zdejmował go nawet podczas kąpieli w rzece i na gimnastyce.

Czy Karol miał jakieś przezwisko?

- Prawie wszyscy koledzy mieli, a on nie. Mówiliśmy na niego „Lolek”, tak jak zwracała się do niego jego mama. Nas, wadowiczan, przezywano w szkole „flacorzami”, z racji znakomitych flaków, z jakich do dziś słynie nasze miasto.

Czy Lolek miał jakieś wady? Ze wspomnień rysuje się obraz świętego chłopca.

- Nie miał. Był pogodny, choć tyle przeżył jako dziecko, bezpośredni, koleżeński, dobry. Pamiętam go jak spuszczał z swego okna na sznurku bańkę do znajdującej się naprzeciwko mleczarni Banasiów. Bańkę odpinano, napełniano mlekiem i Lolek wciągał ją do góry. Ale to chyba nie świadczy o lenistwie, lecz sprycie i zdolności ułatwienia sobie życia.

A przy tym wszystkim, był normalny, tak jak my. Zapamiętale grał w piłkę i uprawiał inne sporty, występował na scenie teatru szkolnego, zdradzając duży talent aktorski. Jego pasja do sportu, turystyki i teatru nam też się udzielała.

Wiem, że Lolek nie dawał ściągać, a takich w klasie się nie lubi.

- Ale nie Lolka. Ona także nie podpowiadał. Nie korzystał również z bryków z łaciny i greki, wydawanych na lichym papierze i sprzedawanych w księgarni Fołtyna. My natomiast nie wyobrażaliśmy sobie bez nich życia. Jednak szanowaliśmy jego zasady, tym bardziej, że swoją koleżeńskość okazywał inaczej. Wolał pomagać mniej zdolnym kolegom w odrabianiu lekcji. Mawiał: „Jak macie kłopoty, przychodźcie do mnie”.

Ceniliśmy również to, że gdy Lolek pierwszy napisał klasówkę, nie oddawał pracy, żeby nas nie deprymować.

KAI: Jan Paweł II ujął cały świat swoją wrażliwością na ludzką biedę. Czy Pan dostrzegł tę cechę u niego w czasach waszej młodości?

- O tak. Opowiem o dwóch wydarzeniach. Nasz sklepik szkolny prowadziła żona tercjana, czyli woźnego. Kiedy była zajęta czym innym, Lolek inkasował pieniądze. Tylko on miał ten przywilej, co nas nieco irytowało. Gdy zapytaliśmy tę panią, dlaczego faworyzuje Lolka, ona odpowiedziała; „Bo on jest z was najporządniejszy”.

Naszym tercjanem przez wiele lat był Antoni Pyrek. W 1935 r. wydarzyła się tragedia. Przez nasze miasto przebiegała trasa Kraków-Wadowice-Bielsko. Ruch był nieduży, przez miasto przejeżdżało kilka samochodów dziennie, ale akurat jeden z nich go potracił. Zanim w ciężkim stanie został przewieziony do szpitala, Lolek pobiegł na plebanię po księdza, aby mu udzielił ostatniego namaszczenia. A gdy Pyrek zmarł, Lolek zainicjował zbiórkę pieniędzy wśród nauczycieli i uczniów dla wdowy i sześciorga sierot.

Jaką wspólną przygodę zapamiętał Pan najbardziej?

- W 1937 r., w „święto gór”, podczas ferii, pojechałem z Lolkiem i jego ojcem do Zakopanego. Wynajęliśmy niedrogi pensjonat. Rano wyruszyliśmy na Giewont. Karol Wojtyła-senior szedł z przodu. Nagle, na Czerwonych Wierchach, zapanowała mgła. Ojciec Karola się w niej dosłownie rozpłynął. Zaczęliśmy wołać, ale bez skutku. Lolek, nie zważając na ostre kamienie, padł na kolana i zaczął głośno się modlić. Przyłączyłem się do niego. Mgła w końcu ustąpiła, ale ojca nie było. Już nie poszliśmy na szczyt, z duszą na ramieniu wróciliśmy do pensjonatu, a tam... czekał na nas ojciec Karola z gorącą herbatą. Okazało się, że z powodu mgły też zawrócił z trasy, ale my go nie widzieliśmy. Tego wydarzenia nigdy nie zapomnę.

Jak wspomina Pan ojca Karola Wojtyły?

- To był człowiek zamknięty w sobie, ale bardzo szlachetny. To on wpoił Lokowi poczucie obowiązku. Bywało, że graliśmy w piłkę, a po jakimś czasie Lolek kończył grę mówiąc: „Cześć, chłopcy, wracam do domu”.

To, że nasz kolega od dzieciństwa wzrastał w świętości, to zasługa jego ojca, człowieka niezwykle pobożnego i prawego. Wojtyła-senior był człowiekiem niezwykle uczynnym. Uczył kolegów Karola pływać, pomagał w lekcjach z historii i niemieckiego, bo jako oficer c.k. armii znał ten język znakomicie. A po śmierci żony, to on przejął jej obowiązki, w wychowanie syna wkładając cale serce.



* Eugeniusz Mróz, ma 92 lata. Urodził się w Limanowej, ale od 1935 r. mieszkał w Wadowicach. W latach 1935-1938 chodził do jednej klasy z Karolem Wojtyłą w Gimnazjum im. Marcina Wadowity. W czasie drugiej wojny światowej walczył w Armii Krajowej. Po wojnie ukończył studia prawnicze. Uczestnik wszystkich spotkań koleżeńskim z księdzem, biskupem, a następnie kardynałem Karolem Wojtyła, a potem Janem Pawłem II. W czasie tych spotkań często grał na organach i śpiewał piosenki.