(Nie)szczęśliwa wyspa

Tomasz Rożek

|

GN 10/2012

publikacja 08.03.2012 00:15

Fukushima znaczy szczęśliwa wyspa. Rok temu trzęsienie ziemi sprawiło, że to miejsce przestało być szczęśliwe. Dziś są tu tylko ruiny fundamentów domów. Wśród nich spotkaliśmy kilku dawnych mieszkańców.

(Nie)szczęśliwa wyspa W Narahama, niewielkiej mieścinie rybackiej, fala tsunami miała kilkanaście metrów wysokości. W głąb lądu przeniosła nie tylko kutry i resztki kilkuset domów. W okolicy porwała też pociąg Roman Koszowski/GN

Dokładnie o 14.46 11 marca 2011 r., kilkanaście kilometrów od wschodniego brzegu głównej japońskiej wyspy Honsiu, zatrzęsło się dno morskie. Z siłą bardzo rzadko spotykaną, bo aż 9 stopni w skali Richtera. Ziemia trzęsła się kilka minut bez przerwy. Ludzie wybiegali przed domy. A właściwie wyczołgiwali się. Przy tak dużych wstrząsach nie da się chodzić. Podobno to było drugie największe trzęsienie ziemi z zarejestrowanych dotychczas na świecie. Jego siła była zaskoczeniem, bo prefektura Fukushima nie leży na obszarze najbardziej aktywnym sejsmicznie.

Gdy ziemia się uspokoiła, stacje radiowe zaczęły nadawać komunikat o nadchodzącej fali tsunami. Tylko nieliczni go usłyszeli. 30 minut po trzęsieniu zniszczone tereny zalała woda. Fala miała miejscami wysokość 15 m. Przewracała domy, porywała pociągi towarowe, przenosiła duże statki i kutry wiele kilometrów w głąb lądu. Odeszła równie szybko, jak przyszła, pozostawiając po sobie straszne spustoszenia. Kataklizm, a właściwie dwa kataklizmy w godzinę uśmierciły około 20 tys. ludzi i pozbawiły całego dobytku przynajmniej 200 tys.

Zostały fundamenty

W Japonii wszystko jest poukładane. Na tokijskim lotnisku jest osoba odpowiedzialna za to, by druczki różnych deklaracji celnych leżały równo, jeden na drugim. Kto inny pokazuje, gdzie stanąć, by nie czekać w zbyt długiej kolejce do odprawy. Ktoś za mnie łapie taksówkę, ktoś odprowadza mnie w hotelu do windy. Pociągi mają prawo się spóźnić, dopiero gdy wystąpi silne trzęsienie ziemi, a autobusy tylko wtedy, gdy zablokowana jest droga (kurs nie jest odwołany, tylko zmieniona jest trasa). W takim kraju nawet skutki ogromnego kataklizmu zostały z zimną logiką zlikwidowane. Wraki samochodów na jedną stertę, łodzi i kutrów na inną. Motocykle i skutery leżą w jednym miejscu, a sprzęt elektroniczny w innym. Drewniane elementy spalono, a kamienne gruzy specjalną maszyną pokruszono i usypano na równe kopce. Dopiero z bliska widać pogruchotane kawałki dachówek i kolorowych kafelków. Może z kuchni?

Gruz przyda się do budowy nowych dróg albo odbudowy zabezpieczeń przed kolejnym żywiołem.

Na zniszczonych terenach w zasadzie nie ma ruin. Są tylko fundamenty. Wygląda to tak, jak gdyby ktoś właśnie rozpoczął budowę ogromnego osiedla domków jednorodzinnych. Prawie wszystko zostało uprzątnięte. Gdy kolejnego dnia wybieramy się w okolice miasta Sendai, kilkadziesiąt kilometrów na północ od Fukushimy, na ziemi leży śnieg. Tak skutecznie przykrywa fundamenty domów, że coś, co kiedyś było prężnie działającą i bogatą dzielnicą portową, dzisiaj wygląda jak pustkowie. O tym, co rok temu się tutaj stało, świadczą tylko ogromne sterty równo zmielonego gruzu i dwa, może trzy szkielety domów, których jeszcze nikt nie uprzątnął.

Niecałe 200 km na południe, w okolicach miasta Iwaki, nie ma śniegu. Tu przynajmniej widać obrysy dawnych domów. Po nieistniejącej nadmorskiej dzielnicy miejscowości Onahama spacerujemy z Takano Yukiko, której dom rodzinny został całkowicie zniszczony. – Z mojej rodziny nikt nie zginął, ale straciłam najlepszą przyjaciółkę – mówi nam Tanako. O tragedii sprzed roku starsi Japończycy nie chcą rozmawiać z obcymi. Wstydzą się tego, co się stało.

Dom rodzinny Tanako został zniszczony przez trzęsienie ziemi. Gdyby zalała go fala tsunami albo gdyby był na obszarach ewakuowanych z powodu awarii elektrowni atomowej, z większą nadzieją spoglądałaby w przyszłość. Rząd przede wszystkim troszczy się o ofiary tsunami i elektrowni. Na razie każdy, kogo nie było stać na kupno domu czy mieszkania w innej części kraju, może mieszkać w obozach zbudowanych z kontenerów. Rodzice Tanako też mieszkają w kontenerze. Po trzęsieniu ziemi mama straciła pracę i utrzymuje się z renty chorego ojca.

Domek dla dzieci

Japończycy nie są sentymentalni. Stało się, trudno, widocznie zasłużyliśmy – tak twierdzi większość. Czy chcą wracać tam, gdzie jeszcze niedawno mieszkali? Jedni chcieliby, ale ich nie stać, stracili cały swój majątek i nie mają za co wybudować domu. Inni nie mają do czego wrócić, bo stracili pracę. Zrujnowane tereny były zamieszkiwane głównie przez nienajbogatszych rolników i rybaków. Zalana wodą z oceanu gleba jest zasolona. Nic nie chce na niej rosnąć. Rybacy stracili kutry, a wiele przystani jest zniszczonych. Poza tym komu mieliby sprzedawać ryby, skoro z powierzchni ziemi zniknęły całe dzielnice i miejscowości? Nie mają gdzie mieszkać, nie mają jak pracować. – W najgorszej sytuacji są ci, którzy wzięli kredyty, by wybudować dom – mówi o. Czesław Foryś, dominikanin od ponad 30 lat mieszkający w Japonii. – Banki nie chcą umorzyć ich długów – dodaje. Ojciec Foryś mieszka w Iwaki, mieście oddalonym o 40 km od epicentrum zeszłorocznego trzęsienia ziemi. Gdy ziemia zaczęła się trząść, był w kościele. Jak mówi, wyturlał się na dziedziniec. Jego miasto miejscami opadło o 80 cm. W okolicach Iwaki jest 25 obozów kontenerowych dla osób poszkodowanych. Są tam zakwaterowani dawni sąsiedzi, ludzie, którzy przed kataklizmem mieszkali obok siebie. Jeden obóz to jedna dzielnica albo jedna miejscowość. To szczególnie ważne dla dzieci, które dzięki temu nie zostały rozdzielone ze swoimi przyjaciółmi. Obok jednego z takich obozów Caritas i wierni sąsiedniej diecezji wybudowali drewniany dom kultury, a właściwie domek kultury. Tutaj dzieci mogą przyjść po szkole, napić się kakao i odrobić lekcje.

Talerz z ruin

Choć pierwsze obozy pojawiły się już dwa miesiące po kataklizmie, do dzisiaj niektórzy poszkodowani mieszkają w halach i hotelach. Państwo obiecuje, że do trzech lat wszystkim znajdzie nowe miejsce do życia. Tragedia tych ludzi nie polega jednak tylko na tym, że stracili dach nad głową. Oni stracili wszystko. 60-letni Kazunori Yoshida: – Po trzęsieniu ziemi można z gruzów wyciągnąć swoje rzeczy. Po tsunami nie ma czego szukać – opowiada. W trakcie trzęsienia Kazunori był w pracy. Jego 80-letnią matkę uratował sąsiad, który usłyszał w radiu ostrzeżenie o nadchodzącym tsunami. Wywiózł staruszkę za miasto. Stracili wszystko. Dom, meble, ubrania, samochód. Fala miała 12 m
wysokości. Kazunori Yoshida z matką mieszka w kontenerze.

W Narahama, byłej osadzie rybackiej, między fundamentami domów spotykamy starszą kobietę, panią Igari Chiyoko. Nie mieszka w kontenerach, przeniosła się do Tokio do córki. W Narahama miała dom i prowadziła z mężem sklep. Obok mieszkali jej pracownicy. Zginęli wszyscy. Pracownicy, sąsiedzi i znajomi. Ona z mężem ocaleli, bo byli w szpitalu, mąż miał operację. Gdy dowiedział się, co się stało, dostał ataku serca i zmarł. – Gdyby mąż żył, to bym tu wróciła, ale teraz nie mam do czego – mówi pani Chiyoko i podnosi z miejsca, gdzie stał jej dom, potłuczony porcelanowy talerz. Bardzo trudno tutaj znaleźć resztki rzeczy osobistych. Wszystko zostało dokładnie wysprzątane. To było najłatwiej zrobić. Ale posprzątanie gruzów to stanowczo za mało. •

Co z elektrownią?

W wyniku silnych wstrząsów automatycznemu wyłączeniu uległ główny system chłodzenia reaktorów w elektrowni atomowej Fukushima Daiichi. Fala tsunami uszkodziła system awaryjny. Choć reaktory zostały wyłączone, przebiegające w nich reakcje nadal wymagały chłodzenia. Wraz ze wzrostem temperatury w reaktorach rosło ciśnienie. Kilkanaście godzin po tsunami otwarł się zawór bezpieczeństwa w jednym z reaktorów. Choć uchroniło go to przed rozerwaniem, do atmosfery dostały się radioaktywne izotopy.

Temperatura z każdą godziną podnosiła się, a jedyne, co można było zrobić, to pompować do wnętrza reaktorów zimną wodę z oceanu. Część z niej wróciła do oceanu, powodując skażenie.

Krótko po tych wydarzeniach władze zdecydowały się ewakuować wszystkich, którzy mieszkali w odległości 20 km od elektrowni. Domy przeważającej większości z nich i tak były zburzone przez wstrząsy albo przez falę tsunami, która w okolicach elektrowni miała wysokość 15 m i wpłynęła bardzo głęboko w ląd. W sierpniu 2011 r. władze Japonii poinformowały, że temperatura we wnętrzu reaktorów spadła na tyle, że dalsze ich chłodzenie jest zbędne. Na razie przynajmniej nie zmienia to sytuacji osób ewakuowanych. Ci, których domy nie zostały zniszczone, wciąż nie mogą do nich wrócić. Nie zniesiono też zakazu połowu ryb i owoców morza w okolicy elektrowni. Badania, jakie trzy miesiące po kryzysie nuklearnym przeprowadzili biolodzy morscy z amerykańskiego Woods Hole Oceanographic Institution (WHOI), wskazują na to, że choć w próbkach wody i w organizmach żywych da się zauważyć zwiększoną ilość radioizotopów, nie jest ona niebezpieczna. W najbardziej skażonych próbkach radioaktywność była kilka razy niższa niż radioaktywność naturalna. WHOI dostała od japońskiego rządu pozwolenie na prowadzenie badań nie bliżej niż 30 km od elektrowni. Bliżej elektrowni skażenie na pewno jest większe.

Jak skażony został ląd? Mimo kilku prób nie udało nam się dotrzeć bliżej niż 15 km od elektrowni. Wszystkich dróg dojazdowych pilnuje policja. Oficjalnie podawane dane nie są jednak alarmujące. Przy głównej bramie prowadzącej do kompleksu jądrowego dawka wynosi w przeliczeniu rocznym około 130 mSv. Przy samych reaktorach jej poziom jest wyższy, a na terenach ewakuowanych wielokrotnie niższy. Czy 130 mSv/rok to dużo? W Polsce dawka pochodząca ze źródeł naturalnych wynosi 3 mSv, w Finlandii i niektórych częściach USA 10 mSv, ale w niektórych regionach Brazylii i Indii nawet 200 mSv. Najwyższa dawka naturalna występuje w Iranie i wynosi 400 mSv. W żadnym z tych miejsc nie zauważono niekorzystnego wpływu tak dużej dawki na życie czy zdrowie mieszkańców.

Teraz głównym zadaniem dla właściciela elektrowni, firmy Tokyo Electric Power (TEPCO), jest usunięcie z uszkodzonych reaktorów radioaktywnego materiału. Nie będzie to łatwe, bo pręty z paliwem zostały zdeformowane i zwyczajne ich wyjęcie z reaktora jest  niemożliwe. Dodatkowo sprawę utrudnia fakt, że w bezpośrednim sąsiedztwie reaktorów promieniowanie wciąż jest na tyle wysokie, że ludzie
nie mogą tam przebywać.

W wyniku największego w historii Japonii trzęsienia ziemi zginęło ponad 20 tys. osób, a prawie 200 tys. zostało ewakuowanych. W wyniku awarii w elektrowni Fukushima Daiichi nie zginął nikt. Do częściowego stopienia rdzeni w reaktorach doszło w wyniku uderzenia najwyższej od 1300 lat fali tsunami. Elektrownia była przygotowana na falę do wysokości 12 m, tymczasem ta, która się pojawiła, miała 15 m.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.