Kamień spadł im z serca

Marcin Jakimowicz

|

MGN 05/2010

publikacja 19.02.2012 14:26

Dwie historie odchodzenia i trudnego powrotu od Boga, który cierpliwie czeka i tak kocha, jak nikt z ludzi.

Mama powiedziała: nie znam cię!

Kamień spadł im z serca   – Bóg nie zostawi nas na lodzie – mówi Slaven z Chorwacji fot. ROMEK KOSZOWSKI Slaven pije spory łyk gorącej owocowej herbaty. Do wspólnoty Cenacolo koło Jastrzębia-Zdroju przyjechał aż z Chorwacji. – Mój ojciec był wojskowym, nie modlił się – zaczyna opowiadać – Mama też nie chodziła do kościoła. Jako nastolatek zacząłem brać narkotyki. Kiedyś przesadziłem. Zaćpałem na amen. Znaleźli mnie policjanci z dzielnicy i przywieźli do domu.

A moja matka popatrzyła na mnie i powiedziała: „To nie jest mój syn. Nie znam go!”. Oj, jak to zabrzmiało – Slavenowi łamie się głos. – Słyszałem wyraźnie każde słowo. Jeden z policjantów powiedział: wypuśćmy takich jak on na ulice, niech się pozabijają. Ale drugi zaoponował: Nie! Znam tych chłopców. Pamiętam, jak byli dziećmi. Oni nie są źli! A ja poczułem ukłucie: Masz 24 lata. Zobacz, gdzie wylądowałeś. Nawet rodzona matka nie chce cię znać. Trafiłem do wspólnoty, poznałem jej założycielkę siostrę Elwirę.

Przytuliła mnie, a ja poczułem bardzo mocno, że to nie jest miłość człowieka. Człowiek tak nie kocha. Wiedziałem, że przez nią działa Duch Święty. Poczułem, jakby kamień spadł mi z serca. Moje nawrócenie promieniuje. Rodzina się zmieniła i zaczęła się modlić. Siostra Elwira nazwała naszą wspólnotę Cenacolo (po włosku Wieczernik), bo my tu żyjemy jak pierwsi apostołowie. Nie możemy kupować jedzenia – Pan Bóg sam nam je przysyła. I nigdy dotąd nie byliśmy głodni. On nie zostawi swych dzieci na lodzie. Kiedyś dla narkotyków zrobiłbym wszystko, dziś o świcie rozpoczynam dzień z różańcem w ręku.

Powiedziałem Bogu: Spadaj

Kamień spadł im z serca   Wiesiek na co dzień mieszka w Medjugorie fot. PIOTR SACHA Gdy mówię ludziom, że czuję się mordercą, nie chcą wierzyć Ale ja naprawdę tak czuję – Wiesiek bierze głęboki oddech. – Bo wielu zabiła heroina, którą im dałem. Nie jest łatwo z tym żyć, ale nie budzę się już zlany zimnym potem. Wiesz, dlaczego? Bo w chwili, gdy poszedłem do spowiedzi i usłyszałem słowa: „Ja odpuszczam tobie grzechy”, kamień spadł mi z serca. Miałem piętnaście lat, kiedy ja – stary ministrant, powiedziałem Bogu: spadaj. Mieszkałem w Jaśle. Lata osiemdziesiąte: brud, monotonia, komuna, żadnej rozrywki. Przestałem chodzić do kościoła. Uciekłem na ulicę. Włóczyliśmy się z kumplami po mieście. Byłem strasznie zakompleksiony. Wydawało mi się, że jestem do niczego. Pojawiły się narkotyki.

Po trzech latach dawania w żyłę bezczelnie przekonywałem ludzi, że nie jestem uzależniony! Zaczęły się wyjazdy, ucieczki, milicja. Wielu moich znajomych zmarło. To cud, że ja żyję, bo specjaliści dawali mi kilka lat życia. Skąd brałem kasę? Kradłem. Ledwo stojąc na nogach, patrzyłem matce w twarz i bezczelnie mówiłem: Ależ mamo, ja jestem czysty. Oszukiwałem ją od świtu do nocy. Potrafiłem nawet jej ukraść pieniądze. Rozumiesz? Samo dno. Nie miała już kompletnie siły. Kiedyś rozmawiała z proboszczem.

Za jego namową powiedziała mi: „Albo jedziesz na pielgrzymkę do Medjugorie, albo wylatujesz na ulicę”. Która matka tak powie dziecku? Ale to mnie ocaliło! Mama stała w oknie na dziewiątym piętrze, widziała, jak pod ścianą leżę zaćpany do nieprzytomności. Ślęczała w oknie przez całą noc, modliła się i płakała jak bóbr. Pękało jej serce, ale była twarda. Pojechałem na pielgrzymkę... pijany. Pielgrzymi łapali się za głowy. Chcieli mi pomoc, ale nie wiedzieli jak. Wróciłem do Polski. Nic się nie zmieniło. Mama nie zrezygnowała. Wysłała mnie do Medjugorie drugi raz. Tydzień wałęsałem się po ulicach, chciałem umrzeć. I wtedy niespodziewanie spotkałem ojca Slavko Barbarica.

Franciszkanin popatrzył na mnie i powiedział: „Przyjmę cię do mojej wspólnoty”. Mnie?! Takiego brudasa?! Wypaliłem: „OK. Ale nie mam zamiaru się leczyć”, Wieczorem miała być modlitwa w kościele. Poszedłem, bo to był obowiązkowy punkt programu. Wynudziłem się jak mops. Odsiedziałem, bo musiałem. Po Mszy znajomy Chorwat spytał: „Zostajesz na adoracji?”. A ja potwornie znudzony i zmęczony powiedziałem: Zostaję. Nie mam pojęcia, dlaczego. Wystawiono Najświętszy Sakrament. I wtedy... poczułem, że sięgnąłem dna, że jest we mnie tylko ciemność i rozpacz. Wyłem jak pies: „Boże, jeżeli istniejesz, ratuj!”. I pokazał mi, że istnieje. W jednej chwili opanował mnie nieznany spokój. Poszedłem do spowiedzi i usłyszałem: „Ja odpuszczam tobie grzechy”. Kamień spadł mi z serca.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.