Strach się bać

GN 02/2012

publikacja 12.01.2012 00:15

Z o. Leonem Knabitem rozmawia Marcin Jakimowicz.

O. Leon Knabit O. Leon Knabit
Roman Koszowski/GN

Marcin Jakimowicz: Czy tynieccy benedyktyni przygotowują się na koniec świata?

O. Leon Knabit: – Każdego dnia, kochany, każdego dnia… Przede wszystkim jednak przygotowują się na śmierć własną. Czyli na taki prywatny koniec świata. Ale to przejście nie jest dla benedyktyna straszne. Nasz założyciel proponował, by „mnich śmierć zawsze miał w podejrzeniu”. Ważniejsze niż globalne kataklizmy jest dla mnie umieranie dla samego siebie. Wzrasta we mnie człowiek duchowy, który już jest jedną nogą w niebie, a umiera „stary człowiek”, trzymający się kurczowo przyjemności tego świata. Jest tak, jak napisał pewien dzieciak opisujący psa: „Pies z tyłu ma ogon. Ogon jest coraz cieńszy aż wreszcie ustaje” (śmiech). I my też jesteśmy coraz cieńsi, cieńsi, aż ustajemy. Chodzi o to, by mnich miał miękkie lądowanie. I jeśli Bóg pozwoli, bez przesiadki w czyśćcu…

Tyle że ten „stary człowiek” jest niezwykle podejrzliwy i chce za wszelką cenę wydrzeć Panu Bogu tajemnicę przyszłości…

– To prawda. Zalewają nas wróżby, przepowiednie. Podobno w samym Mediolanie zarejestrowano ponad 10 tysięcy wróżek. I to w tym nadzwyczaj racjonalnym tysiącleciu! Niepojęte. Jeśli Pan Bóg nie jest na pierwszym miejscu, to wszystko dookoła jest niebezpieczne i nam zagraża. I nieufny człowiek zaczyna się bać. A nuż spotkam tego blondyna, który mnie zdradzi albo tego typa, który mnie wywali z pracy?

A ojciec Leon nigdy nie chciał wiedzieć, co go czeka w przyszłości?

– Nigdy. Wolę zostawić to Panu Bogu. Przypominam sobie opowieść pani Marii Przybylskiej – aktorki Teatru Słowackiego. Wróżyła. I często jej się sprawdzało to, co wywróżyła. Na szczęście miała mądrego kierownika duchowego – sługę Bożego bp. Jana Pietraszkę. Powiedziała mu: „Ja wróżę”. „To nie wróż”. „Ale mi się sprawdza!”. „To tym bardziej nie wróż!”. Zrezygnowała. Przemysław Babiarz miał kiedyś rozmawiać w telewizji z jakąś wróżką. „Czy pani modli się przed wróżeniem” – zapytał bez ogródek. „Nie”. „To dziękuję. Ja już wiem, skąd to wszystko pochodzi”.

Dlaczego po jedne przepowiednie ludzie Kościoła sięgają z rozkoszą (Słowacki wieszczy nadejście polskiego papieża), a inne odrzucają?

– Sama Ewangelia pełna jest opisów, które powodują, że ludzie zaczynają kombinować: koniec świata jest bliski. Tyle że to się dzieje już od 2 tysięcy lat. Już święty Paweł pisał, że byli tacy, którzy rzucali pracę, bo zbliżał się koniec świata.

Kiedyś księża na kazaniach częściej straszyli końcem świata?

– To diabeł straszy końcem świata, nie księża! Kiedyś rzeczywiście częściej mówiło się o rzeczach ostatecznych. Dziś na szczęście przypominamy sobie o nich w Adwencie. Niedaleko stąd, na Wawelu, w czasie Adwentu król, mieszczanie, ziemianie, chłopi zapalali na ołtarzu świecę i głośno wypowiadali słowa: „Jestem gotowy na sąd Boży”. Genialna intuicja!

Współczesne media straszą wizjami przyszłości, różnymi formami kryzysu. A Pan Bóg straszy?

– Nie. Ewangelie nie są horrorem. Jezus uczciwie jednak zapowiada: nastąpi to i tamto.

„Ludzie mdleć będą ze strachu w oczekiwaniu końca”. Niezbyt sielankowa wizja…

– Ale prawdziwa! Przecież ludzie już dziś doznają zawału serca w obliczu kataklizmów: powodzi, osuwisk, trzęsień ziemi. Nie wytrzymują tego napięcia. Grzech pierworodny zaburzył pierwotny stan harmonii, ładu we wszechświecie. Nie wiemy, jak ma się on do klęsk żywiołowych i kataklizmów. Czy gdyby nie było grzechu, nie byłoby też tsunami? Nie wiemy…

Kilkanaście lat temu, gdy z wypiekami na twarzy czytałem Apokalipsę, powiedziałem jednemu mnichowi: – Mam wrażenie, że to wszystko dzieje się na moich oczach. A on uśmiechnął się: – Też tak myślałem, gdy czytałem ją wiele lat wcześniej. Ojciec Leon też ma takie wrażenie?

– Wydaje mi się, że zawsze będzie się miało takie wrażenie. Wokół wybuchają wojny, powodzie zatapiają miasta, spadają asteroidy, drży ziemia. Ale – zaznacza Pan Jezus – to jeszcze nie koniec! Jeszcze nie ten moment. Patrzę przez okno i czasami wydaje mi się, że to, co widzę, wystarczyłoby, by jutro był koniec świata. Ale na szczęście nie ja o tym decyduję. Gdy jechałem pierwszy raz do Rzymu w 1980 roku, ktoś poprosił: spytaj Jana Pawła II, czy znana mu jest tajemnica końca świata. Zapytałem. W czasie śniadania. A papież zamyślił się, a potem odparł niezwykle poważnie: – O tym „nikt nie wie, nawet aniołowie niebiescy. Jedynie tylko sam Ojciec”. (Mt 24,36).

Strasznie poważne dysputy przy śniadaniu!

– Papież lubił kawały, ale też uważnie słuchał tego, czym żyją ludzie.

Jezus daje dziwną radę. Mówi: „Gdy nadejdą kataklizmy, »nabierzcie ducha i podnieście głowy«”.

– Bo to, paradoksalnie, jedyny ratunek! Iluż ludzi powiesiło się w czasie powodzi. Ja zapamiętałem inną scenę. Jakaś babcia, której zdrowo zalało dom, suszyła rzeczy na płocie. Uśmiechnięta, podśpiewująca sobie pod nosem. Zdumiony dziennikarz wypalił: „Czemu pani taka wesoła?”. A ona na to: „Posprząta się, wysuszy i będzie dobrze”. To płynie z wnętrza. Słyszałem nieraz od ludzi: „Syberia mnie nie złamała, a miałbym się przejmować jakimś głupstwem?”. Kardynał nominat Jeż, wspominając obóz koncentracyjny, żartował: „Dlaczego żyję? Może to te trzy lata diety bezmięsnej i pracy na świeżym powietrzu”.

Na słowo „kataklizm” ludzie reagują dwojako. Jedni zaczynają modlić się i pościć, a inni machają ręką: „Jedzmy i pijmy, bo jutro pomrzemy”. Każdy reaguje inaczej. Lekarze narzekają na pacjentów, bo nie chcą chorować według podręcznika. Każdy reaguje inaczej. Nie można uogólniać. Nie ma polskich katolików, młodzieży, starców. Każdy jest indywidualnością. Im dłużej żyję, tym usilniej się o tym przekonuję. A żyję już 4 x 20 plus 2. To sporo. Moja metoda na życie? Używaj zawsze jednej dwudziestki, a trzy pozostałe trzymaj na zapas w odwodzie (śmiech).

Bóg zapowiada, że dzień Pański przyjdzie jak złodziej w nocy…

– …czyli w chwili, gdy nikt się tego nie spodziewa. Zrobi nam niespodziankę. I choć Jezus zapowiada pewne znaki końca, ta chwila nas zaskoczy. To tak jak śmierć osoby, która długo choruje. Co z tego, że się spodziewaliśmy jej odejścia, skoro ono i tak jest dla nas szokiem? Podobnie było z Janem Pawłem. Ja jeszcze w czwartek rano myślałem, że się z tego wywinie. Tyle razy już chorował…

Co Ojciec robił, gdy przychodziły parafianki i mówiły: „A Matka Boska powiedziała to czy tamto” i sypały jak z rękawa prywatnymi objawieniami?

– Nie miałem wiele takich rozmów – jedną, dwie. Mimo ponad pięćdziesięciu lat kapłaństwa. To naprawdę nie są częste przypadki.

W „łańcuszki szczęścia” Ojca nie wrabiano?

– Wrabiano! Nawet dziś w internecie trzeba kliknąć co najmniej siedem razy. Łańcuszki szczęścia zabrały się za nowoczesne media. One wszystkie mają wspólny mianownik – jeśli nie roześlesz tego mejla to A. szlag cię trafi. B. teściowa ci umrze albo nie umrze. Niepotrzebne skreślić.

Zauważył Ojciec, że wszystkie objawienia o końcu świata napędza jedna rzecz: strach?

– Jasne! Adrenalina rośnie. A ludzie szukają adrenaliny. Skaczą na bungee, kładą się na torach kolejowych i robią zawody, kto wstanie ostatni przed lokomotywą. Wariactwo. W telewizji oglądamy konkursy, kto zje najbardziej odrażające zwierzątko. Jakiegoś ruszającego się robala. I takiej adrenaliny szukamy w tych wszystkich „objawieniach”. Tymczasem człowiek nie jest stworzony do strachu! Miłość usuwa lęk – uczy św. Jan. Dlaczego papież nieustannie powtarzał: „Nie lękajcie się” i „Nie lękajcie się”? Zacięła mu się płyta?

Ojciec Leon nie przejmuje się kalendarzem Majów?

– Nie. Przejmuję się własnym kalendarzem. Tym, by napisać na czas komentarze do „Gościa Niedzielnego”. Tym, by trwać w zakonnych ślubach, by na tym rusztowaniu mogło spokojnie wyrosnąć człowieczeństwo „ku pełni Chrystusowej”.

Na waszej furcie zauważyłem tablicę: módl się i pracuj, i…

– …i nie bądź smutny. To recepta. Papież był często przejęty, ale nie był ponurakiem rozsiewającym apokaliptyczne wizje.

Ojciec też nie należy do smutasów…

– Pod tym względem mi się udaje. Nie wstydzę się tego dystansu do swej osoby i poczucia humoru, za które czasami dostaję po nosie. Zawsze widzę na końcu jakieś światełko. Bagno, ciemność, uskoki, ale na końcu tli się światełko. À propos, słyszeliście panowie, jak blondynka mówi do koleżanki: „Wiesz, ja chyba jestem gejem”. „Czemu?”. „Bo mi się tak chłopcy podobają” (śmiech).

Normalny człowiek jest ostrożny. Nie goni za sensacjami. Osoba nienormalna przyjmuje „na dzień dobry”, że jest w porządku, za to „nie w porządku” są wszyscy wokół, z papieżem włącznie. Pamiętam słynne objawienia z Oławy. Żyła nimi cała Polska. Ojcze – przekonywała mnie jedna pani – po powrocie z Oławy przestała mnie boleć głowa. Pamiętam świetnie „orędzia” pana Domańskiego. Maryja zdradziła mu, że ponieważ prymas Glemp się jej przeciwstawia, niebawem umrze na serce. Tymczasem to pan Domański umarł, a prymas Glemp żyje. Prawdziwe objawienie zawsze przynosi pokój. Bo on jest w naturze Boga.

Jakaś rada dla tych, którzy kolekcjonują prywatne objawienia dotyczące rychłego końca?

– Powrócić do Pisma Świętego! Tam naprawdę jest odpowiedź na wszystkie pytania ludzkości. I nie bój się. Jeśli uda ci się przeżyć uczciwie dzisiejszy dzień, to nie martw się, że wieczorem szlag cię trafi!

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.