Bat na Orbána

Jacek Dziedzina

Przykład premiera Węgier Victora Orbána będzie przestrogą dla nielicznych już lub dorastających gdzieś po cichu przyszłych mężów stanu, którym marzy się suwerenna polityka gospodarcza, społeczna i historyczna swojego kraju, bez konieczności oglądania się na tzw. główny nurt brukselsko-berlińsko-paryski.

Bat na Orbána

Niemal od momentu wygrania w 2010 roku przez partię Orbána, Fidesz, wyborów parlamentarnych i samorządowych, europejski establishment wspierany przez lewicową prasę ogarnęła prawdziwa histeria wokół wszystkiego, co robi jego rząd. A to ustawa medialna, która miała być kneblowaniem ust opozycji, a okazała się – po uczciwej analizie – zbliżona do większości rozwiązań w UE, a w praktyce „kneblowanie” polegało na tym, że w końcu można było zagrozić karami takim portalom, jak Kuruc.info, redagowanemu przez skrajną prawicę (chyba lewica nie chce bronić prawdziwych faszystów?); a to zmiana konstytucji, w której mocno podkreślono przywiązanie do Korony Węgierskiej i chrześcijaństwa; wreszcie radykalne reformy gospodarcze i finansów publicznych, które opisywane są jako zamach na demokrację, a w rzeczywistości są rozpaczliwym sprzątaniem, owszem, nie bez poważnych błędów, po wyniszczającej polityce socjalistów. Lewicowa prasa, opierająca się na relacjach przeciwników Orbána, donosi wręcz o delegalizacji opozycji, podczas gdy „kontrowersyjna” ustawa nazywa tylko organizacją przestępczą poprzedniczkę nieboszczkę partię komunistyczną (uderz w stół…).

Trudno oprzeć się wrażeniu, że radykalne obniżenie ratingu Węgrom do poziomu „śmieciowego” jest elementem tej histerii i karania Budapesztu za wszystko, co zrobi Orbán. Mimo że dług publiczny Węgier jest ciągle mniejszy niż Niemiec, cięcia wydatków dają szansę na niski deficyt budżetowy, a wprowadzony 16 proc. podatek liniowy to marzenie większości liberałów. Wątpliwości może budzić tylko 27-proc. VAT, najwyższy w Europie. Ale czy to powód, by nazywać Węgry drugą Białorusią?

W tym samym czasie na naszych oczach tworzy się unia fiskalna, która ma rzekomo uratować strefę euro, a de facto jest tworzeniem mało demokratycznego systemu kontroli narodowych budżetów i duszenia wewnętrznej konkurencji. W takiej atmosferze samodzielność Orbána rzeczywiście wygląda jak zamach stanu. Tyle że takich polityków nazywało się kiedyś dysydentami, a nie autokratami.