– Co by było, gdyby brat Albert stanął teraz w drzwiach? – zastanawiam się. – No… On tu jest – z nieba na ziemię sprowadza mnie brat starszy Franciszek, jego następca po ponad stu latach.
W muzeum w domu macierzystym braci albertynów przy Skawińskiej na krakowskim Kazimierzu zachowały się przedmioty po założycielu zgromadzenia. Dla oprowadzającego nas brata Hieronima to postać nie z muzeum, ale ojciec dzieła, w które on włączył się przed 36 laty. Jest tu proteza, którą brat Albert zakładał na lewą nogę, od kiedy bez znieczulenia amputowano mu ją pod kolanem po ciężkiej ranie odniesionej w czasie powstania styczniowego. Niedługo potem z Paryża przywiózł lekką protezę gutaperkową, ale skradł mu ją bezdomny, któremu udzielił noclegu, dlatego zakonnik wrócił do metalowej. Są binokle, sztuczna szczęka, dzwonek wzywający na modlitwy lub posiłki. Jest paleta z zaschniętymi farbami. Używał tanich, tzw. asfaltowych, i pewnie dlatego kiedy w nim płonęło coraz większe światło wiary, kolory na jego dawnych obrazach ciemniały. Jest też zegarek kopertowy, który się zatrzymał. Brat Hieronim kilkanaście lat temu zaniósł go do naprawy, ale po krótkim czasie podczas nakręcania sprężyna znów pękła. – Przy całym swoim ubóstwie nosił ten dobry, szwajcarski zegarek w jednej z dwóch kieszonek habitu – opowiada. – Kiedy przez pół dnia po zreperowaniu nie rozstawałem się z nim, to mi tak tykał jak bratu Albertowi.
Przeznaczenia
Stoimy przed wejściem do domu macierzystego. W dramacie „Brat naszego Boga” Karol Wojtyła, który po latach kanonizował swojego bohatera, pisał o scenie swoistego teatru, jaką w tamtych czasach tworzyły ogrzewalnie i przytuliska brata Alberta: „W dalszym ciągu okaże się położenie i rozmiar tego miejsca. Ludzie, którzy przez nie się przesuną, stanowią zespół zapamiętany z historii. Najważniejsze jednak są ich przeznaczenia. Rozwój ich przeznaczeń”. Jest popołudnie po odpustowym obiedzie, podczas którego bracia usługiwali do stołu gościom i „swoim” bezdomnym z przytuliska. Twarze niektórych mieszkających w nim mężczyzn przypominają te utrwalone na zdjęciach z pierwszej ogrzewalni przy Piekarskiej. Widać, że czas na zegarku brata Alberta wcale się nie zatrzymał. Będzie trwał, dopóki ludzie potrafią być dla siebie „dobrzy jak chleb”. Jak zapisał święty: „Im więcej kto opuszczony, z tym większą miłością służyć mu trzeba, bo samego Pana Jezusa zbolałego w osobie tego ubogiego ratujemy”. Albert służył ubogim, od kiedy 25 sierpnia 1887 r. przywdział habit III Zakonu św. Franciszka z Asyżu i zamieszkał w pierwszej krakowskiej ogrzewalni przy Piekarskiej. „Nie pod koroną, lecz w szarym jak ziemia habicie przywarł do Skałki naprzeciwko Wawelu dziwny człowiek, co zamknął się z krakowską nędzą w nędznej jak ona ogrzewalni miejskiej” – relacjonował ks. Michalski. Rok później Albert złożył śluby tercjarskie i powołał zgromadzenie braci, od jego imienia zwanych albertynami, a 15 stycznia 1891 r. – zgromadzenie żeńskie. 12 października 1892 r. gmina miasta Krakowa ofiarowała mu na przytulisko dla bezdomnych budynki przy ulicy Krakowskiej 43 oraz w miejscu, gdzie teraz jesteśmy – przy Skawińskiej 4 i 6. Od tamtych czasów przetrwało wielokrotnie remontowane przytulisko, budynek z pomieszczeniami, w których uruchomiony został warsztat nauki zawodu – mała fabryka mebli giętych. – Wtedy bezdomność miała inne źródła – wyjaśnia brat Hieronim. – W połowie wynikała z bezrobocia, dlatego brat Albert uczył bezdomnych zawodu, a w drugiej połowie dotyczyła notorycznych pijaków. Dzisiaj u większości naszych podopiecznych jej źródłem są uzależnienia – dodaje.
Zachowały się też kaplica z belką stropową, krucyfiks i obraz Matki Bożej Częstochowskiej, który w tym miejscu zawiesił brat Albert. „Ta Matka Boska Częstochowska jest waszą fundatorką. Pamiętajcie o tym. Ona mnie prowadziła przez całe życie” – powiedział przed śmiercią do braci i sióstr. Mieszkał za klauzurą w celi na piętrze, ale przed odejściem z tego świata kazał się przenieść do pokoju na parterze, żeby móc pożegnać się także z siostrami. Tu zmarł w południe Bożego Narodzenia 1916 r.
Dopalony papieros
– Gdy leżał na łożu śmierci, poprosił siostrę albertynkę, żeby przyniosła mu papierosa – opowiada brat Hieronim. – W sanktuarium „Ecce Homo” w Czerwonym Prądniku, w muzeum przy domu generalnym sióstr albertynek ,zachowała się jego maszynka do robienia papierosów. Najpierw palił dla przyjemności, pod koniec życia – prawdopodobnie, by przytłumić ból wywołany rakiem żołądka. Na tę chorobę zmarli też jego mama i bracia. Właśnie z paleniem wiążą się jego fundamentalne doświadczenia. – Najpierw miał taki pomysł na życie, żeby wstąpić do jezuitów – opowiada brat Hieronim. – Wszystko to jednak skończyło się w szpitalu psychiatrycznym. W listach do przyjaciół – Modrzejewskiej i Chełmońskiego – pisał, że wybiera ten zakon, żeby, jak Fra Angelico, malować święte obrazy. Rzucił wtedy palenie, które nie mieściło się w modelu doskonałego życia, jakie planował. Ale kiedyś znalazł gdzieś niedopalonego papierosa, dokończył go, a potem dopadły go ogromne wyrzuty sumienia. Wyraziście zobaczył niechybną perspektywę wiecznego potępienia. To poskutkowało zamknięciem się w sobie i ostatecznie zakończyło odesłaniem go do szpitala. Z kryzysu psychicznego wyprowadziła go spowiedź i poczucie bezwarunkowej miłości Boga. Napisał: „Jakbym miał dwie dusze, to jedną oddałbym malarstwu, a drugą człowiekowi”. Miał jedną, więc zdecydował się oddać duszę Bogu widzianemu w człowieku. Zwierzał się s. Bernardynie, dzisiaj błogosławionej, że podczas tamtej choroby nie utracił świadomości, co się z nim dzieje. Jego prośba o papierosa tuż przed śmiercią pokazuje, jak wiele spraw mu się przewartościowało i że postrzegał świat z innej perspektywy.
Najspokojniejszy
„Wybrałem większą wolność” – mówi brat Albert w dramacie Wojtyły. Dlatego Jan Paweł II, poeta, który zrezygnował ze sztuki pisania, nazywał go swoim ulubionym świętym. Nie przez przypadek na najważniejszym obrazie Adama Chmielowskiego „Ecce Homo” płaszcz Jezusa układa się w kształt serca. Charyzmatem założonego przez niego zakonu stała się właśnie miłość. – Nie chodzi o to, żebym jak brat Albert jeździł dzisiaj z wózkiem po kapustę na plac Szczepański. Chcę go naśladować w tym, co zdziałał duchowo – mówi brat starszy Franciszek, od 35 lat w zakonie. – Żebym klękał przed Bogiem, by potem uklęknąć przed człowiekiem. Brat Hieronim, wstępując do albertynów, był przekonany, że tego oczekuje „góra”: – Myślałem, że się tu nie odnajdę, ale kiedy tu zamieszkałem, poczułem się jak w domu. Kiedy Pan Bóg chce, żeby ktoś coś zrobił w Jego interesie, nie tylko go powołuje, lecz także daje szansę na realizację planów. Liczy się to, na ile z Nim współpracujemy – tłumaczy brat Hieronim. Prowadzi nas do autoportretu młodego Chmielowskiego na koniu, który pomimo braku nogi nadal jeździł konno i na łyżwach, tańczył, a za studenckich czasów podkładał protezę pod koła powozów, wymuszając na woźnicach datki. – Nie robił z siebie ofiary – podkreśla nasz rozmówca. – Potrafił zaakceptować własne braki, rozeznawał wolę Bożą i żył mimo nich. We wczesnym dzieciństwie osierocili go rodzice, potem stracił nogę, ale wykorzystał te doświadczenia i uczył się współczuć bezdomnym. Ubóstwo było dla niego narzędziem posługi potrzebującym, a od braci oczekiwał gotowości do pracy w trudnych warunkach. W dramacie Wojtyły zwraca uwagę zarzut, jaki ubogi stawia artyście: „Dajesz nam to, co ci zbywa”. Brat Albert zdecydował, że da potrzebującym całego siebie. Musiał mieć niesamowite zaufanie do Boga, skoro napisał: „Nie chciejmy się niepokoić, bo dobrego Pana mamy, który ma w ręku wszystko, aż do najdrobniejszych szczegółów. Jak czego brakuje, to prosić i polecić Panu Jezusowi, i być najspokojniejszym, że On wszystkiemu zaradzi”.
Z listów Szarego Brata do „Dynki” – s. Bernardyny poznajemy detale jego codzienności: „Magda prosi: masła kuchennego, waty z opatrunkiem, gazy czystej, olejku na oparzenia, sukna na habity” – wylicza w jednym z nich listę potrzebnych produktów. Brat Albert nosił wtedy pasek pokutny z raniącymi ogniwami i czasem smagał się dyscypliną. – W ostatnich latach życia nieustannie dokądś jeździł – opowiada brat Hieronim. – Pisał w liście: „W środę jestem w Przemyślu, potem jadę do Lwowa i wracam do Tarnowa”. Czuł się odpowiedzialny za zgromadzenie, doglądał wspólnot i prowadzonych przez nie domów pomocy. Wszędzie były jakieś kłótnie i spory, bo w zakonach święci są dopiero po śmierci. Sam nieraz tracił cierpliwość do współbraci. Kiedy przed wojną rozpoczęto proces beatyfikacyjny, znaleźli się tacy, którzy twierdzili, że kaktus im na dłoni wyrośnie, jeśli Albert zostanie świętym.
20 grudnia 1916 r. brat Albert wrócił z Kalatówek, jak gdyby przeczuwając, że śmierć jest blisko. Wtedy do Zakopanego nie dochodziła linia kolejowa i bracia odwieźli go na stację bryczką. Opis tej drogi, sporządzony przez jego biografa i przyjaciela ks. Czesława Lewandowskiego, co roku w Boże Narodzenie czyta głośno braciom jedna z sióstr albertynek. – Przyjechał na Skawińską tramwajem, położył się i już nie wstał. Kiedy otaczające go siostry zaczęły płakać, powiedział, że za wszystko trzeba Panu Bogu dziękować. – Dzisiaj po obiedzie dostałem w upominku przygotowany cytat brata Alberta, obrazujący stan jego ducha nawet w tak trudnych chwilach: „Trzeba Bogu dziękować za chorobę i za śmierć” – mówi brat. – Wiedział, że cierpienie nie jest tragedią, bo jeśli Pan Bóg je dopuszcza – a sam jest miłością – to dlatego, że kryje się za nim większa wartość – dodaje.
Pora się zbierać, więc żegnamy się z braćmi i mieszkańcami przytuliska. Jeden z nich – pan Krzysztof – mówi, że w lipcu przeprowadza się na swoje i jest szczęśliwy, bo już dużo się nacierpiał. – Jeśli mi się uda, to tylko z bratem Albertem – dodaje cicho.•
od ponad 30 lat dziennikarka „Gościa Niedzielnego”, poetka. Wydała ponad dwadzieścia tomików wierszy. Ostatnio „Nie chciałam ci tego mówić” (2019). Jej zbiorek „Szara jak wróbel” (2012), wybitny krytyk Tomasz Burek umieścił wśród dziesięciu najważniejszych książek, które ukazały się w Polsce po 1989. Opublikowała też zbiory reportaży „Mało obstawiony święty. Cztery reportaże z Bratem Albertem w tle”, „Zapisz jako…”, oraz książki wspomnieniowe: „Mój poeta” o Czesławie Miłoszu, „Takie piękne życie. Portret Wojciecha Kilara” a także wywiad-rzekę „Życie rodzinne Zanussich. Rozmowy z Elżbietą i Krzysztofem”. Laureatka wielu prestiżowych nagród za wywiady i reportaże, m.innymi nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w dziedzinie kultury im. M. Łukasiewicza (2012) za rozmowę z Wojciechem Kilarem.
Kontakt:
barbara.gruszka@gosc.pl
Więcej artykułów Barbary Gruszki-Zych