Czy Białoruś idzie na wojnę?

Maria Przełomiec

|

06.05.2024 14:19 Gość Niedzielny

publikacja 06.05.2024 14:19

Zaklęcie „lisz, by nie było wojny” pozwala wielu Białorusinom znosić kolejne trudności i prześladowania ze strony władz, więc co by się mogło stać, gdyby do wojny jednak doszło?

Czy Białoruś idzie na wojnę? Mińsk Marek Piekara / Foto Gość

„Wszystko wskazuje, że Białoruś stopniowo przygotowuje się do wojny” – napisał niedawno w komentarzu dla Jamestown Foundation jeden z jej analityków. Jamestown jest zasłużonym amerykańskim ośrodkiem analitycznym, zajmującym się zagadnieniami światowego bezpieczeństwa, w dodatku nie pierwszym, który ostrzega przez możliwością włączenia się Mińska do rosyjskiej agresji. Autor analizy na potwierdzenie swojej tezy przytacza kilka posunięć białoruskiego reżimu.

I tak, 3 kwietnia Łukaszanka podpisał ustawę zmieniającą przepisy dotyczące bezpieczeństwa narodowego. Zakłada ona, że:
Po pierwsze, do kontraktowej służby wojskowej będzie można werbować osoby objęte śledztwem, wcześniej karane, a także więźniów osadzonych w kolonii karnej. Po drugie, w razie mobilizacji, Białorusini będą dostawali wezwania nie tylko pocztą, ale również SMS-em, a niestawienie się w komisji poborowej grozi karą trzech lat więzienia oraz wysoką grzywną. Komisje wojskowe będą miały również  prawo uniemożliwić obywatelom wyjazd z kraju, jeżeli ci „naruszą obowiązek rejestracji i uchylą się od służby wojskowej”.

Na oddzielną wzmiankę zasługuje także intensyfikacja szkoleń rezerwistów. Rocznie obejmują one około 10 tysięcy obywateli, ćwiczonych m.in. przez byłych członków słynnej organizacji najemniczej „grupy Wagnera”. Zresztą, jeżeli idzie o ćwiczenia, to od dwóch lat  trwają one na Białorusi niemal nieustannie. Przy czym są to przemyślane, kompleksowe manewry, mające przygotować państwo i siły zbrojne do ewentualnej wojny. Jak zauważyła ekspert z PISM Anna Maria Dyner, „od 2022 r. na Białorusi wojskowi w zasadzie nie schodzą z poligonów”. Mińsk usprawiedliwia swoje działania „rosnącym zagrożeniem ze strony państw zachodnich”, w tym Polski, która wg Łukaszenki tylko czyha na stosowną okazję, by oderwać od Białorusi Grodzieńszczyznę.

Ćwiczenia  wykorzystywane są nie tylko do szkolenia żołnierzy, ale także straszenia natowskich sąsiadów. I tak w połowie marca tego roku białoruski dyktator odziany w mundur wojskowy odegrał niedaleko granicy z Litwą spektakl pod tytułem „przesmyk suwalski”. Trzymając na kolanach ulubionego szpica Łukaszenka odpytywał jednego z dowódców o możliwość potencjalnego ataku na tę, biegnącą przez Polskę, najkrótszą drogę z Białorusi do obwodu kaliningradzkiego. Celem było najprawdopodobniej wzbudzenie strachu wśród zachodnich społeczeństw. Od dawna bowiem część natowskich dowódców ostrzega, że „przesmyk suwalski” ma kluczowe znaczenie dla lądowej obrony państw bałtyckich w razie potencjalnego konfliktu Rosji z Sojuszem.

Kolejnym obszarem używanym przez reżim w Mińsku do straszenia Zachodu, stało się pogranicze białorusko-ukraińskie. Przy czym, w tej chwili chodzi nie tyle o bezpośredni atak ze strony Białorusi, co raczej o możliwość powstania na granicy kilku punktów, w których dochodziłoby do nieregularnej wymiany ognia, co z kolei zmusiłoby i tak borykający się z kadrowymi brakami Kijów do wzmocnienia ochrony granicy z  białoruskim sąsiadem (pamiętajmy, że granicę od stolicy Ukrainy dzieli raptem około 100 kilometrów).

Na razie są to tylko scenariusze. Zagranicznych obserwatorów niepokoi jednak fakt modernizacji i dozbrajania się białoruskiej armii. Od 2022 roku Mińsk dostał od Moskwy rakiety balistyczne Iskander i przeciwlotnicze S-400. Do służby wprowadzono także śmigłowce Mi-35, kolejny dywizjon artylerii rakietowej Polonez (najprawdopodobniej wspólna produkcja białorusko-chińska), a także szereg nowych lub zmodernizowanych systemów łączności, walki radioelektrycznej i środków radiotechnicznych. Do tego trzeba dodać powołanie nowego dowództwa operacyjnego, nowego pułku obrony powietrznej oraz pododdziałów dronów.

Czy jednak groźby pod adresem NATO i jego wschodniej flanki, zwiększanie zdolności mobilizacyjnych oraz modernizacja sprzętu i dozbrajanie wojska rzeczywiście mogą zakończyć się włączeniem Mińska w pełnoskalową wojnę Rosji przeciw Zachodowi? O prowokację, która stałaby się wygodnym pretekstem pewnie nie byłoby trudno. Problem w tym, że białoruski samozwańczy prezydent najwyraźniej nie ma ochoty wysyłać swoich żołnierzy do walki. Ćwiczenia, dozbrajanie owszem, bo to pozwala demonstrować Putinowi gotowość Mińska do wspierania rosyjskiego sojusznika. Ale jednoczesne ciągłe ostrzeganie przed możliwym atakiem ze strony Polski czy Litwy (przypomnijmy niedawne doniesienia o litewskim dronie, który jakoby był skierowany na białoruską stolicę) ma przypuszczalnie przekonać Kreml, że tylko białoruska armia może skutecznie ochronić zachodnie rubieże Państwa Związkowego.

Powodem takiej strategii jest najprawdopodobniej nie tylko osobista niechęć „białoruskiego cwaniaka” do mieszania się w konflikt, którego rozstrzygnięcie pozostaje niejasne. Łukaszenka zdaje sobie sprawę, jak bardzo niepopularna w jego kraju jest idea uczestniczenia w jakiejkolwiek wojnie. On sam doszedł do władzy, przekonując współobywateli, że będzie  najlepszym gwarantem „niebieskookiej, pokojowej Białorusi”. Zaklęcie „lisz, by nie było wojny” pozwala wielu Białorusinom znosić kolejne trudności i prześladowania ze strony władz, więc co by się mogło stać, gdyby do wojny jednak doszło? W 2025 roku Białoruś czekają wybory prezydenckie, a cierpliwy, białoruski naród już raz po sfałszowanych wyborach 2020 roku dowiódł, że doprowadzony do ostateczności potrafi stawić opór. Co prawda, w tej chwili Łukaszenka dysponuje dużo bardziej sprawnym i liczniejszym aparatem represji. W dodatku  białoruski dyktator ostatnio wyraźnie wzmocnił swoją pozycję.

24 i 25 kwietnia w Mińsku odbył się zjazd Ogólnobiałoruskiego Zgromadzenia Ludowego (OZL), na którym temuż Zgromadzeniu nadano status organu konstytucyjnego. OZL będzie m.in. stwierdzać ważność wyborów, przyjmować strategiczne dokumenty dotyczące polityki wewnętrznej, społecznej, gospodarczej, zagranicznej i bezpieczeństwa, decydować o wprowadzeniu stanów wyjątkowego lub wojennego, a także wybierać prezesa i sędziów Sądu Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego oraz członków Centralnej Komisji Wyborczej. W sumie władza niemal absolutna. Co prawda w skład tego gremium weszło 1162 delegatów, jednak realne rządy będzie sprawowało prezydium, którego przewodniczącym wybrano oczywiście Aleksandra Łukaszenkę. Jednym słowem, już nie tylko „prezydent”, ale i przedstawiciel szerokiej reprezentacji społeczeństwa.

Inna sprawa, że cała operacja mająca w zamyśle wzmocnić pozycję Łukaszenki na białoruskiej scenie, a co za tym idzie także w oczach zagranicznych partnerów (oczywiście tych, którzy z Mińskiem utrzymują kontakty), na głównym sojuszniku, czyli Władimirze Putinie nie zrobiła specjalnego wrażenia. Rosyjski dyktator, gdyby mu na tym bardzo zależało, pewnie byłby w stanie zmusić Łukaszenkę do włączenia Białorusi w wojny, np. wykorzystując naciski gospodarcze. Przy czym akurat z tego punktu widzenia wewnętrzne wzmocnienie pozycji białoruskiego autokraty może być Kremlowi na rękę.

Na razie zamiast atakować ukraińską granicę, Łukaszenka skupia się na mitycznych „zagrożeniach” ze strony Warszawy i Wilna. Zajmujący się białoruską wojskowością analityk Konrad Skorupa uspokaja, że  mimo prowadzonych od dwóch lat ćwiczeń i wzmacniania armii sama Białoruś nie jest w stanie militarnie zagrozić ani państwom bałtyckim, ani Polsce. Podobnego zdania jest generał Skrzypczak, doradzając jednocześnie, aby i Polska, i Litwa  na wszelki wypadek zbudowały na swoich granicach z Rosją i Białorusią odpowiednie fortyfikacje.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?